Swit byl dzdzysty, choc lekko pomarañczowy odblaskami zagubionego sloñca.
Szedlem pusta plaza rozkoszujac siê zapachem morza, slona bryza i widokiem
pochylonych sosen spogladajacych z wysokiego klifu. Nie ma nic pyszniejszego nad
taki spacer, który wydaje siê nie miec ani poczatku, ani koñca; jest doskonala
forma przechadzki dookola swiata. Wiêc szedlem i szedlem nie podejrzewajac, ze
cokolwiek moze siê wydarzyc, ze moze nadejsc poludnie, ze plaza napelni siê
kolorowymi parasolami, wrzaskiem bachorów i plamami obficie nakladanych olejków
i emulsji. Nioslem najglêbsze przekonanie, ze to miejsce bezpieczne, teren
prywatny, obcym wstêp wzbroniony i w ogóle nie wychylac siê, nie dokarmiac, a
wszelkie bêdzie karane. I tak ani siê oddalajac, ani przyblizajac, szuralem
bosymi stopami po mokrym piasku w niedosciglym przekonaniu, ze znam miarê
wszechrzeczy. I wtem na horyzoncie pojawil siê maly czarny punkt, który
najpewniej byl czlowiekiem, ale czlowiekiem niedopuszczalnym. W miarê jak siê do
niego zblizalem, walila siê na glowê cala koncepcja kosmosu, rozsypywala siê
eleacka teoria ruchu i sumowaly siê wszystkie blêdy, jakie zawieral sylogizmtego poranka. Wszelako nie mialo obejsc siê bez zadoscuczynienia, co ratowaloswiat od calkowitej zaglady
ze szczególnym uwzglêdnieniem elementarnej
sprawiedliwosci opierajacej siê na fundamentalnym ?cos za cos?.
Kiedy dystans pomiêdzy nami nie byl juz wiêkszy niz ten, który dzieli Akropol od
Propyleji moglem dostrzec, ze jest to cwiczaca tancerka. W czarnej sukience i dlugimi rozpuszczonymi wlosami kreslila zdumiewajace figury.
Dobrzy bogowiemusieli maczac w tym palce albo upuscili ten obraz z wysokiego stolu, przyktórym do switu ucztowali w towarzystwie bachantek.
W miarê, jak siê zblizalemdostrzegalem coraz wiêcej szczególów, poczawszy od harmonii ruchów, przez ksztalt dloni, opalonych ramion, piêknie rzezbiona szyjê, choc zdradzajaca, ze
zbliza siê do wieku, w którym urok dziewczêcosci moga przechowac jedynie dusze
wybrane. Wreszcie zobaczylem jej szare oczy, nasycone najdoskonalszym grafitem
morza, które co raz dosiêgalo jej stóp lekko odbijajacych siê od piasku.
Mialemwrazenie, ze nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi, ze slyszy rytm bêbnów i
tañczy taniec ofiarny. Ale jej bóg byl niewidzialny, podobnie jak przygotowane
do sciêcia dziewice, plonace niewidocznym ogniem stosy, muskularni bêbniarze,których nasmarowane oliwa ciala blyszczaly w niewidocznym sloñcu.
A kiedy zblizylem siê do niej na wyciagniêcie rêki przekonany, ze wkrótce jaminê i przegnam wspomnienie, ona podbiegla i wziêla mnie za rêce. Zatañczylismy.
Teraz i ja slyszalem muzykê. Goracy rytm bêbnów i melodiê fletni. Spod stóp
uciekal nam piasek, rozstêpowalo siê morze. Kiedy pot wystêpowal mi na czolo,ona wirujac ocierala go rabkiem swojej sukienki. To byla chwila, momentskradziony przypadkowi.
Wiêcej niz milosc. I od tamtej chwili nie spacerujê juz po plazach, nie ukladam i nie czytam sylogizmów, nawet nie patrzê na morze. Tylko tañczê. Nie mam czasu na pisanie.